
Fantastykę czytam
bardzo długo – zaczęłam już w gimnazjum i do dzisiaj
przeczytałam całkiem sporo tytułów. Jedne pasowały mi bardziej,
inne mniej. Niektóre okazały się fantastyką tylko z opisu lub
reklamy wydawnictwa. Wciągnęłam się jednak do tego stopnia, że
sięgałam po coraz to nowsze tematy i autorów. Wstyd się przyznać,
ale Tolkien nigdy nie był dla mnie pisarzem, na którego zwracałam
uwagę. Obejrzałam filmy i byłam zadowolona. Potem jednak zaczęłam
odczuwać niedosyt, bo przecież jak uważać się za osobę obeznaną
w fantastyce, bez przeczytania jednego z najważniejszych nazwisk
gatunku? Zebranie się do tej serii zajęło mi dużo czasu.
Streszczenie fabuły
Władcy Pierścieni wydaje mi
się rzeczą zbyt banalną, a nawet uwłaczającą osobom
zainteresowanym literaturą. Niemal każdy kojarzy małego hobbita
Froda i jego drużynę, dążącą do zniszczenia Pierścienia,
mogącego wyrządzić okropne szkody w świecie. Wszyscy towarzysze
mają prócz tej misji inne problemy stojące na ich drodze. Tylko od
nich i ich działań zależą losy świata.
Postanowiłam,
że podsumuję całą serię, zamiast opisywać każdą część
oddzielnie, ponieważ ciężko tak naprawdę ująć wszystkie moje
myśli, ograniczając się tylko do wybranych fragmentów. Robię to
też dlatego, że jestem mocno... skonfundowana.
Po
przeczytaniu całej serii rozumiem zachwyt nad Tolkienem i światem,
który stworzył. Swoją dbałością o detale takie jak historia,
imiona, języki odrzuca w kąt wielu współczesnych pisarzy. Jest
doskonałym przykładem osoby pragnącej przekazać swoją książką
coś więcej niż tylko dobrze napisaną historię. To piękny wzór
dla przyszłych pokoleń, który miejmy nadzieję nie zginie gdzieś
wyparty przez masowość i kulturę naszego społeczeństwa.
Wiele
osób narzeka na sposób pisania autora – opisy są za długie,
dorównujące momentami homerowskim, a słownictwo niewygodne w
odbiorze. Zgoda, to nie jest łatwy tekst. Ale sądzę, że na tej
samej zasadzie czyta się Potop
Sienkiewicza. Po pewnym czasie przestaje się zwracać uwagę na
zmianę w stylu i zwyczajnie czyta. Ba, można czerpać z tego
przyjemność! Trzeba tylko wyłączyć negatywne myślenie.
Podobnie
jak w filmach, tak i w książkach pozostaję fanką Legolasa, bardzo
żałuję, że w książce jest traktowany jak tło. Gdyby nie jego
standardowe 'sprzeczki' z Gimlim, mogłabym go nawet nie zauważyć w
tej książce. Albo to tylko moje wrażenie, bo w filmie mogłam
napatrzeć się na Orlando Blooma. Well, damn.
Pozostając
w temacie postaci, muszę się poskarżyć. Drażnią mnie. Nawet
bardzo. Boromir, Aragorn, Frodo... strasznie działali mi na nerwy.
Nie mogłam znieść rozdziałów poświęconych hobbitom, a ciągłe
przypominanie czytelnikowi kim jest Aragorn powodowało, że chciałam
książkę rzucić w kąt. Może to wynika ze stylu Tolkiena, może z
okresu, w którym pisał. Ale nie potrafiłam przywiązać się jakoś
szczególnie do żadnej z postaci w wersji książkowej. Nawet
Legolas nie ratował sytuacji, bo go zwyczajnie nie było.
Odkładając
w końcu całą serię na półkę, nie mogłam się pozbyć
wrażenia, że ta książka mi się nie podobała. Obejrzenie filmów
wcześniej nie stanowi dla mnie problemu. Zwyczajnie mnie ta historia
znudziła. Odliczałam strony do końca, ziewałam, odkładałam
czytanie. Nie uważam, że Władca Pierścieni
to zła książka, wręcz przeciwnie. Jednak było w niej coś, co
mnie odrzucało, a czego nie potrafię chyba ubrać w słowa, chociaż
minęło już trochę czasu. Szukam tego czynnika i może go znajdę.
Kiedyś. W odległej przyszłości.
Tymczasem
zapytam Was – jakie macie doświadczenia z Tolkienem? Lubicie, czy
niekoniecznie?
0 komentarze:
Prześlij komentarz