sobota, 3 września 2016

#5 Władca Pierścieni - J. R. R. Tolkien

Bardzo nie lubię oceniać ludzi przez pryzmat książek, które czytają. Nigdy nie wiem tak naprawdę, dlaczego zdecydowali się na konkretny tytuł. Uważam jednak, że by móc wypowiadać się na temat konkretnego gatunku, trzeba znać jego fundamenty. To tak, jakby dyskutować o polityce, nie mając pojęcia czym ona jest i skąd się wzięła.
Fantastykę czytam bardzo długo – zaczęłam już w gimnazjum i do dzisiaj przeczytałam całkiem sporo tytułów. Jedne pasowały mi bardziej, inne mniej. Niektóre okazały się fantastyką tylko z opisu lub reklamy wydawnictwa. Wciągnęłam się jednak do tego stopnia, że sięgałam po coraz to nowsze tematy i autorów. Wstyd się przyznać, ale Tolkien nigdy nie był dla mnie pisarzem, na którego zwracałam uwagę. Obejrzałam filmy i byłam zadowolona. Potem jednak zaczęłam odczuwać niedosyt, bo przecież jak uważać się za osobę obeznaną w fantastyce, bez przeczytania jednego z najważniejszych nazwisk gatunku? Zebranie się do tej serii zajęło mi dużo czasu.

Streszczenie fabuły Władcy Pierścieni wydaje mi się rzeczą zbyt banalną, a nawet uwłaczającą osobom zainteresowanym literaturą. Niemal każdy kojarzy małego hobbita Froda i jego drużynę, dążącą do zniszczenia Pierścienia, mogącego wyrządzić okropne szkody w świecie. Wszyscy towarzysze mają prócz tej misji inne problemy stojące na ich drodze. Tylko od nich i ich działań zależą losy świata.

Postanowiłam, że podsumuję całą serię, zamiast opisywać każdą część oddzielnie, ponieważ ciężko tak naprawdę ująć wszystkie moje myśli, ograniczając się tylko do wybranych fragmentów. Robię to też dlatego, że jestem mocno... skonfundowana.

Po przeczytaniu całej serii rozumiem zachwyt nad Tolkienem i światem, który stworzył. Swoją dbałością o detale takie jak historia, imiona, języki odrzuca w kąt wielu współczesnych pisarzy. Jest doskonałym przykładem osoby pragnącej przekazać swoją książką coś więcej niż tylko dobrze napisaną historię. To piękny wzór dla przyszłych pokoleń, który miejmy nadzieję nie zginie gdzieś wyparty przez masowość i kulturę naszego społeczeństwa.
Wiele osób narzeka na sposób pisania autora – opisy są za długie, dorównujące momentami homerowskim, a słownictwo niewygodne w odbiorze. Zgoda, to nie jest łatwy tekst. Ale sądzę, że na tej samej zasadzie czyta się Potop Sienkiewicza. Po pewnym czasie przestaje się zwracać uwagę na zmianę w stylu i zwyczajnie czyta. Ba, można czerpać z tego przyjemność! Trzeba tylko wyłączyć negatywne myślenie.
Podobnie jak w filmach, tak i w książkach pozostaję fanką Legolasa, bardzo żałuję, że w książce jest traktowany jak tło. Gdyby nie jego standardowe 'sprzeczki' z Gimlim, mogłabym go nawet nie zauważyć w tej książce. Albo to tylko moje wrażenie, bo w filmie mogłam napatrzeć się na Orlando Blooma. Well, damn.

Pozostając w temacie postaci, muszę się poskarżyć. Drażnią mnie. Nawet bardzo. Boromir, Aragorn, Frodo... strasznie działali mi na nerwy. Nie mogłam znieść rozdziałów poświęconych hobbitom, a ciągłe przypominanie czytelnikowi kim jest Aragorn powodowało, że chciałam książkę rzucić w kąt. Może to wynika ze stylu Tolkiena, może z okresu, w którym pisał. Ale nie potrafiłam przywiązać się jakoś szczególnie do żadnej z postaci w wersji książkowej. Nawet Legolas nie ratował sytuacji, bo go zwyczajnie nie było.

Odkładając w końcu całą serię na półkę, nie mogłam się pozbyć wrażenia, że ta książka mi się nie podobała. Obejrzenie filmów wcześniej nie stanowi dla mnie problemu. Zwyczajnie mnie ta historia znudziła. Odliczałam strony do końca, ziewałam, odkładałam czytanie. Nie uważam, że Władca Pierścieni to zła książka, wręcz przeciwnie. Jednak było w niej coś, co mnie odrzucało, a czego nie potrafię chyba ubrać w słowa, chociaż minęło już trochę czasu. Szukam tego czynnika i może go znajdę. Kiedyś. W odległej przyszłości.
Tymczasem zapytam Was – jakie macie doświadczenia z Tolkienem? Lubicie, czy niekoniecznie?

0 komentarze:

Prześlij komentarz